To szaleństwo brydżowe dopadło każdego, kto miał oczywiście szczęście być "dobrze spokrewniony". Zawodowcy i amatorzy, mistrzowie brydża i brydżyści-gawędziarze, już zrzeszeni i jeszcze nie zrzeszeni, starsi, młodsi i najmłodsi, wszyscy chętni, entuzjaści i życzliwi spotkali się 25 marca w Hotelu Bristol na Brydżowym Turnieju Familijnym. Warunek udziału w zmaganiach był jeden: naprzeciw siebie w jednej parze zasiąść mogli członkowie rodziny, np. mąż i żona, rodzic i dziecko, zięć i teściowa, dziadek i wnuczek, siostra i brat. Dopuszczalne były wszelkie możliwe familijne kombinacje. Mile widziano flegmatyków i choleryków - to oni ubarwili imprezę. Niektórzy dokonali trudnych życiowych wyborów: ograć bez wysiłku dziecko i tak podreperować własne ego czy odważnie stanąć w szranki z teściem, żywiąc nadzieję na błysk podziwu w teściowym oku? Podłożyć się szwagierce czy rozstać się na zawsze z wizją najbliższych imienin w jej etoli z norek, pożyczonej naturalnie? Zabrać do Bristolu żonę, żeby wreszcie zobaczyła, na co nas stać? Wszyscy byli zmuszeni do podejmowania decyzji, które zaważyły na całym ich życiu, bo oto nagle zaczęli wieść życie szczęśliwsze - brydżowe! Nikt nie musiał było być brydżowym wyjadaczem! Wystarczyło wiedzieć, jak trzymać karty w ręku! (Najlepiej blisko siebie.) Nagród było więcej niż kart, więc dostało się wszystkim i to nie jeden raz.
|